Ruch bezwizowy, kino z wizją – zakończył się 10. American Film Festival

Ruch bezwizowy, kino z wizją – zakończył się 10. American Film Festival
Jest w tym jakaś poezja, że największy w Polsce festiwal kina amerykańskiego w tym roku kończy się w najważniejsze święto narodowe w naszym kraju. Zwłaszcza, gdy tego samego dnia Polacy doczekali się długo wyczekiwanego przypieczętowania transatlantyckiego sojuszu z, a jakże, Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Przypadkowego symbolizmu mógłby pozazdrościć niejeden twórca filmu pokazywanego na 10 edycji American Film Festival.

 

TRZYMAJ SWOICH PRZYJACIÓŁ BLISKO, A PLATFORMY STREAMINGOWE JESZCZE BLIŻEJ

Tegoroczna edycja musiała być „naj”. Jubileusz rządzi się swoimi prawami, więc musiały być największe premiery, najwięcej seansów i najmniej zapychaczy. Chyba się opłaciło, bo zamykając festiwal współprowadzący galę Marcin Pieńkowski oświadczył, że sprzedano o 40% biletów więcej niż w zeszłym roku. Choć opóźnienie festiwalu aż do listopada, mogło budzić zastrzeżenia uczestników jeżdżących po całym kraju. W tym samym czasie co American Film Festival odbywał się międzynarodowy Camerimage w Toruniu, oraz lokalny festiwal Spektrum w Świdnicy. Jednak na pewno pomogło programerom – sporo festiwalowych premier do kin wejdzie w najbliższych tygodniach. Trafią tam także filmy niekinowe, do niedawna uznawane przez Stevena Spielberga za „śmieszne”, dla których święta przestrzeń kina i nagród filmowych wydawała się nieosiągalna. Produkcje VOD.

Posłuchaj: Z kim rywalizują kina we Wrocławiu – ze sobą, czy z platformami streamingowymi?

 

Już wchodząc do przestrzeni kina, można było odczuć zmianę w myśleniu i nastawieniu. Dwa światy się ze sobą zderzyły i nastąpiła ingerencja tkanki streamingowej w organizm kina. Oto zwyczajne stoły i krzesła w nowohoryzontowym bistro zastąpiła restauracyjna loża wyjęta żywcem ze starego filmu gangsterskiego. I to dosłownie, bowiem tak Netflix zadecydował się rozpromować swój najgłośniejszy tegoroczny hit: film Martina Scorsese pt. Irlandczyk.


Loża „Irlandczyka” (fot: BTW photographers Maziarz/Rajter)

Najnowsza produkcja najbardziej amerykańskiego ze wszystkich amerykańskich reżyserów do samego końca była owiana legendą. Projekt, który od dawna znajdował się w produkcyjnym piekle, historia jakby szyta pod lubującego się w kinie gangsterskim Scorsese. Scenariusz, który wyciągnął z aktorskiej emerytury Joe Pesciego i postawił go na ekranie obok dwóch innych gigantów filmowej Ameryki – Roberta De Niro i Ala Pacino. Na deser – gargantuiczny budżet jak na taką produkcję. 160 milionów dolarów, z których większość zainwestowano w technologię odmładzania aktorów na ekranie.

Rozmach, który na otwarcie festiwalu filmowego, jak najbardziej jest potrzebny. Rozmach, który widzowie mogli odczuć na własnej skórze, bo seans trwał 3 godziny i 29 minut. Jednak nie ma powodów do znudzenia, co można traktować jako największy sukces tej produkcji. Zamknięta w szkatułkową kompozycję, śledzi losy człowieka mafii od brudnej roboty przez prawie pięćdziesiąt lat. Drugim sukcesem, jest fakt, że w tak długim filmie widz ma sporo czasu aby przyzwyczaić się do odmłodzonej wersji De Niro czy Pacino, do tego stopnia, że nie wygląda to śmiesznie jak np. w produkcjach Marvela.


Irlandczyk (reż. Martin Scorsese / prod. Netflix)

Trzecim sukcesem jest perswazyjność Scorsese. Udało mu się namówić leniwych ostatnimi czasy (choć na zawsze wybitnych!) aktorów do włożenia serca w swoje role. Pesci, Pacino i De Niro są najlepsi od dekad. Towarzyszy im promenada scorsesowych gwiazd nowego pokolenia, bardziej kojarzona z seriali w których Martin maczał swoje palce – Stephen Graham, Jack Huston, Ray Romano czy Bobby Cannavale. W dopracowywaniu najdrobniejszych ról, jak i ogólnej konstrukcji filmu, Scorsese hołduje bardziej Ojcu Chrzestnemu niż własnym Chłopcom z ferajny. To kwintesencja jego ostatnich filmów – techniczny majstersztyk, który choć bardzo się stara, to jednak nie zachwyca.

POWIEDZIAŁO SIĘ „A”, TRZEBA POWIEDZIEĆ „Z”…

Lubujący się w klamrach Netflix zdominował pierwszy, ale też ostatni dzień. Filmem zamknięcia American Film Festival została Opowieść małżeńska w reżyserii Noah Baumbacha, który w przeciwieństwie do Scorsese dalej trzyma się mniejszych produkcji.


Opowieść małżeńska (reż. Noah Baumbach / prod. Netflix)

Pod wieloma względami, to dalej stary dobry Baumbach, z cechami za które się go lubi bądź trochę mniej lubi. Baumbach nie wywołuje skrajnych emocji jak miłość czy nienawiść, pozostawia to swoim bohaterom. Znajdziemy tu przesadne uwielbienie nowojorskości, zręczne przeskakiwanie między komedią i dramatem, oraz drastyczny rozstrzał między naturalnością i absurdem. Opowieść małżeńska to film dobry, zasługujący na przysłówek „bardzo” wyłącznie przez duet Scarlett Johannson / Adam Driver, którzy świetnie wypadają w kinie niezależnym. Możemy bardzo nieśmiało mówić o nich jak o kolejno Meryl Streep i Dustinie Hoffmanie XXI wieku, bowiem podobieństw do Sprawy Kramerów, nie sposób byłoby zliczyć.

MODA NA KATOLICYZM

Kościół katolicki nie był tak bardzo trendy od czasów reformacji. I to nie tylko za sprawą gospelowego albumu Kanye Westa. Dwóm najbardziej emocjonalnym filmom tegorocznej edycji nie sposób odmówić bardzo jasnych konotacji chrześcijańskich, ale odbywa się to bez kaznodziejstwa. Najpierw Terrence Malick drugiego dnia festiwalu raczył wrócić do korzeni. Ukryte życie w swojej dość konwencjonalnej narracji bardziej przypomina jego filmy sprzed Drzewa życia. Ale w żaden sposób nie robi tego kosztem neomalickowskiego przesłania.


Ukryte życie (reż. Terrence Malick / prod. Fox Searchlight Pictures)

Historia błogosławionego Franza Jagerstattera, człowieka, który podczas II WŚ odmówił III Rzeszy służby wojskowej, w rękach innego autora byłaby sztampową laurką dla niekwestionowanego męczennika i bohatera. Jednak Malick kwestionuje, i to głośno. Nie wpadając w patos pyta o hierarchię ludzkich wartości w świetle Ewangelii. Czy protest, który nic nie zmieni jest warty dokonania? Czy Bóg rozgrzeszy kogoś kto porzucił swoją rodzinę? Widz zostaje pozostawiony z metafizycznym dylematem i bohaterem z którym trudno się nie zgodzić, jak i trudno stanąć po jego stronie. Terrence Malick osiąga wreszcie kinowy absolut, do którego skrzętnie dążył od początku swojej kariery, tworząc film będący prostą, naturalistyczną wręcz historią o miłości i honorze, ale też złożonym traktatem filozoficznym.

Czytaj dalej: Ojcostwo w kryzysie

Na zamknięcie festiwalu natomiast serca widzów skradły dwie postacie, które nie są oczywistym bohaterami w dość lewicującym świecie mainstreamowego kina. Jorge Bergoglio oraz Josef Ratzinger, później znani jako papieże Franciszek i Benedykt XVI, pierwszorzędnie odgrywani przez Jonathana Pryce i Anthonego Hopkinsa w filmie Dwóch papieży Fernando Meirellesa.


Dwóch papieży (rez. Fernando Meirelles / prod. Netflix)

Ten film nie ma prawa działać, w swoim założeniu nie powinien być rozpatrywany jako dające się oglądać chrześcijańskie kino pokroju Bóg nie umarł. A jednak, to film zakrawający o wybitność, odpowiedni dla widzów o różnym stopniu religijności. Alternatywny tytuł filmu mógłby brzmieć „Dwaj zgryźliwi papieże”, bowiem wspólna energia i zarysowany konflikt balansuje między gatunkowym buddy comedy, a walką o rząd dusz.

Osadzony podczas hipotetycznej rozmowy w Castel Gandolfo u schyłku pontyfikatu Benedykta XVI, pokazuje dwie wizje Kościoła pogrążonego w kryzysie. Reformatorską, której twarzą jest ówczesny arcybiskup Buenos Aires oraz konserwatywnie moralizatorską kontynuowaną przez Ratzingera. Panowie spierają się i dyskutują nie podnosząc głosu, używając jedynie wersetów z Biblii, rozbrajających gagów oraz licytacji na wersety z Biblii. Jak przystało na znakomicie wyważony komediodramat, barwna szermierka słowna przerywana jest retrospektywami z pogranicza politycznego thrillera przypominającego najlepsze momenty Narcos. Poza tym – film pokazujący scenę konklawe w takt klasycznej piosenki disco lat 70. nie ma prawa nie wyjść.

KRYTYCZNY PUNKT ODNIESIENIA

Ideałów nie ma. Na 125 pokazywanych filmów nie było opcji, aby wszystkie były produkcjami najwyższych lotów. Ale to nawet dobrze – seans słabych filmów może być traktowany jako wspaniały punkt odniesienia; małe przypomnienie, dzięki któremu możemy bardziej docenić najlepsze filmy. Ale mało kto spodziewał się, że największym rozczarowaniem, może okazać się film od początku skazany na sukces. Jedna z najgłośniej zapowiadanych propozycji tegorocznej edycji – The Lighthouse, w reżyserii Roberta Eggersa.


The Lighthouse (reż. Robert Eggers / prod. A24)

Byłoby pustosłowiem powiedzieć, że nie jest to film dla wszystkich. Potrzebowałem dwóch seansów, aby móc z czystym sercem powiedzieć o nim cokolwiek, bo podczas pierwszego – zwyczajnie zasnąłem, zmęczony całym festiwalowym dniem. To film z bardzo wolnym i rozbudowanym początkiem. Na drugi pokaz, uzbrojony w dwie mocne kawy, nie mogłem dopuścić do odpłynięcia w błogi sen. Później tego żałowałem, bowiem o wiele przyjemniej spędziłem czas na spaniu za pierwszym razem.

Trudno stwierdzić czy to mainstreamowa produkcja obleczona w szaty małego, kostiumowego horroru, czy przeciwnie – dowód na to, że kino niezależne może przyciągać takie tłumy jak największe hollywoodzkie produkcje. Na pewno mamy do czynienia z formą eksperymentu, pocztówki wysłanej z tak fetyszyzowanej przez literatów latarni morskiej. Klimat melvillowski jest tu niepodważalny, aktorsko to także popis duetu Dafoe i Pattinson. A jednak, to wszystko ze sobą nie współgra. Z tego względu, to dzieło skazane na bycie filmem kultowym (bez względu na to czy to film dobry, czy nie). Za parę lat, będziemy o nim pamiętać wyłącznie przez pryzmat ciekawych, poszczególnych elementów, a nie myśląc o nim holistycznie.

ZAŻENOWANIE VERSUS NUDA

W świecie krytyki filmowej nie ma konsensu, co jest gorsze – film tak zły, że jego seans wywołuje jawną irytację, czy film tak nudny, że nie jest w stanie wywołać żadnych emocji. Całe szczęście twórcy filmu Tylko sprawiedliwość postanowili wziąć najgorsze cechy z obu kieszonek.


Just Mercy (reż. Destin Daniel Cretton / prod. Warner Bros. Pictures)

Pod wieloma względami wypełnia wszystkie schematy, potrzebne aby mówić o nim jak o Oscarbaicie – filmie chłodno wykalkulowanym na zdobycie jak największej liczby Hollywoodzkich nagród, jak najmniejszym kosztem. Oto mamy trendy obsadę (Michael B. Jordan, Brie Larson, Jamie Foxx), mamy też bulwersujący temat społeczny. Chociaż już nie tak świeży, bowiem nie jest żadnym odkryciem, że w Alabamie są rasiści. Znajdą się tu także ckliwe sceny ze zbliżeniem na lecące łzy, oraz wykrzykiwane monologi o wolność. Największym zaskoczeniem jest to, że nie ma tu absolutnie nawet najmniejszych zaskoczeń.

Tylko sprawiedliwość jest filmem złym, niedobrym, sztampowym, patetycznym, schematycznym, oklepanym, wyciętym od szablonu, rujnującym ciekawą historię, która faktycznie się zdarzyła. Przewiduję cztery nominacje do Oscara.

Czytaj dalej: Nie rycz, mały, nie rycz – recenzja Hanny Drzazgi do filmu Sztuka Samoobrony w reż. Riley Stearns

 

Szkoda, że tym tropem nie poszedł w swoim debiucie reżyserskim Christoph Waltz. Jego Georgetown, film reklamowany jako zręczne połączenie Kariery Nikodema Dyzmy w świecie z House of Cards, nie jest zręczny. Nie ma też dyzmowskiej charyzmy. Jedyne co łączy go z House of Cards, to fakt, że w przypadku obu tych dzieł trudno dotrwać do końca.


Georgetown (reż. C. Waltz / prod: RatPac-Dune Entertainment)

Ale należy szukać pozytywów. Dzięki seansowi Georgetown przypomniałem sobie o istnieniu słowa „kabotyn”. Przykład użycia w zdaniu: Christoph Waltz to kabotyn, tworząc tak beznadziejny film.

FESTIWAL KINA… NIEZALEŻNEGO?

Bylibyśmy zapomnieli. Nagrodę w kategorii „American Docs” zdobył dokument o MTV pt. I Want my MTV, a w kategorii Spectrum Saint Frances w reżyserii Alexa Thompsona. Ponadto, za całokształt twórczości nagrodą Indie Star Award uhonorowano Jana von Hoya, producenta takich filmów jak Lighthouse czy American Honey. Tę samą statuetkę otrzymał człowiek orkiestra: aktora, reżysera, scenarzysta (ale jednak nie kierowca F1) Mark Webber.


fot: BTW photographers Maziarz/Rajter

O amerykańskim indie można było łatwo zapomnieć rzucając się w wir wysokobudżetowych produkcji. Nie dlatego, że są lepsze. American Film Festival po 10 latach został festiwalem kina niezależnego tylko z nazwy, co potwierdziła jego dyrektor artystyczna Urszula Śniegowska w rozmowie zaraz przed rozpoczęciem festiwalu. Przynajmniej w Ameryce, staromodny podział na dwa wykluczające się światy – kina niezależnego i kina mainstreamowego odleciał w niepamięć. Bez wizy.

Józef Poznar