Relacja: Jak to nas Avant Art 2021 rozbujał?

Relacja: Jak to nas Avant Art 2021 rozbujał?
Ostatnie tchnienie wakacji naznaczył Avant Art Festival. To, że wydarzył się z końcem lata nie jest przypadkowe, bo jesienna aura otoczyła uczestników już drugiego dnia festiwalu i skutecznie przemoczyła do skarpetek. Jednak deszcz to za mało, by odstraszyć spragnionych wrażeń festiwalowiczów, choć lekki dyskomfort fizyczny potęgował ten psychiczny, bo to festiwal, który wyprowadza ze strefy rzeczy znanych i wygodnych. Na potwierdzenie mamy trzy świadectwa: tych, które tam były i to przeżyły. I w piękne zgłoski to zapisały:

 

 

ZUZANNA

 

Tegoroczna edycja festiwalu odbyła się we Wrocławiu już 14. raz. Dużo, a mi i tak wydaje się, że mam farta, kiedy jestem zaledwie na trzeciej. Mimo to, chyba nic nie świadczy o wydarzeniu lepiej, niż ludzie, którzy trafiają na niego raz i niezamierzenie, a potem zostają z nim na kolejne lata. Dokładnie tak jest w moim przypadku: dwa lata temu wybrałam się na jeden tylko koncert, nie wiedząc, czym tak naprawdę ten Avant w ogóle jest. Na scenie występowały wtedy Shygirl i Coucou Chloé, więc moim obowiązkiem jako wiernej fanki było pojawić się na ich koncercie, nieważne, czy działby się w ramach Avantu, czy wrocławskich juwenaliów. Rozpoczął się mój moment fascynacji festiwalem, ten zaś przerodził się w zauroczenie już rok później. Wtedy podjęłam świadomą decyzje pójścia na komplet wydarzeń, mimo, że nie znałam wszystkich uczestników. Zaufałam Kostasowi Georgakopulosowi, który co rok pełni funkcję dyrektora festiwalu i kuratora muzycznego i wyszłam z założenia, że nawet jeśli nie kojarzę jakieś nazwy albo pseudonimu, ludzie którzy się pod nimi kryją okażą warci odkrycia, a co za tym idzie mojej uwagi, czasu, energii i, to przecież też istotne, pieniędzy.  Podążając za kolejnymi fazami związku opracowanymi w psychologii par, edycja sprzed niespełna miesiąca okazała się być dla mnie momentem miłości kompletnej. 

 

O Kostasie warto jeszcze kontynuować, bo jest on osobą, która zdecydowanie tworzy klimat każdego miejsca, w którym akurat gości Avant Art. Nie sposób go nie zauważyć – ciągle gdzieś przemyka, wyskakuje spod ziemi to na scenie, to przed wejściem na festiwal, zagaduje publikę, dba o artystów… Mało jest miejsc, w którym kontakt z organizatorem może być tak bliski i bezpośredni. To sprawia, że festiwal staje się dużo bardziej osobistym wydarzeniem, ba, nadaje mu twarz. Nie trzeba zamienić z Kostasem słowa, sama jego obecność daje wrażenie, że póki tu będzie, my, odbiorcy, otrzymamy produkt (koncert, wystawę, pokaz) który został dopracowany do samego końca, przypilnowany jak niesforne dziecko, co by się nie wymknęło spod kontroli. Nie dość, że buduje to bezpieczeństwo, to jeszcze zaufanie do całej organizatorskiej drużyny, a takie uczucia zostają na długo (lub chociaż na tyle, by w przyszłym roku kupić karnet na kolejną edycję). W tym roku line-up Avantu wypełnili chyba najbardziej niszowi twórcy w porównaniu z ubiegłorocznymi edycjami, a mimo to na bilety nie zabrakło chętnych. Być może część osób wyszła z tego samego założenia, co ja. W moim przypadku nie zawsze przyjemnym jest wyjście na festiwal, na którym występują artyści w większości mi nieznani. Niemniej jednak, ilość mojej wiary w inicjatywę zwaną Avantem, zbudowanej właśnie na poczuciu bliskości, które otrzymuje się na każdej edycji, jest już tak duża, że jestem gotowa wybrać się tam i odkrywać. Udowodnili już nie raz, że się nie zawiodę.

Przedostatni dzień festiwalu, tłum przed wejściem do klubu Czasoprzestrzeń, w którym miały miejsce koncerty Ambra Fiszoskiego, Prison Religion, T’ien Lai i Elvin Brandhi. (fot. Tobiasz Papuczys)

W puli osób które tworzą festiwal są oczywiście organizatorzy, ale niemniej ważna jest publika. Jeśli nie zachęcą Cię Twoi ulubieni artyści, jeśli nie czujesz się na siłach, by poznać nowe muzyczne przestrzenie, Avant Art Festiwal można spokojnie potraktować jako wydarzenie matrymonialne. Oczywiście ironizuję, szukanie drugiej połówki wśród ludzi, którzy nie zebrali się w danym miejscu w tym samym celu nigdy nie kończy się dobrze, ale eventy, na których odbiorcy są prawie tak samo fascynujący, jak Ci, którzy występują, zawsze warto zaznaczyć wielką, czerwoną szpilą na mapie koncertowego Wrocławia. Avant stworzył przestrzeń komfortową i bezpieczną dla każdego bez względu na rasę, orientację, religię czy tożsamość. Szalony, niczym nieskrępowany taniec publiczności na koncercie Bartosza Zaskórskiego, spokojny sen niektórych osób na bardziej ambientowych częściach festiwalu albo kulturalne rozmowy na papierosie przed wejściem do Czasoprzestrzeni z artystami świeżo po występach to przykładowe sytuacje na poparcie moich słów. Są kluby, w których dziewczyny noszą w torebkach gaz pieprzowy, na szczęście po drugiej stronie skali jest festiwal Avant Art.

Siksa w trakcie występu na scenie Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia. (fot. Tobiasz Papuczys)

Wrześniowy festiwal to dużo bodźców, gwarantowanych nie tylko przez muzykę, ale i przez galopujący pęd przez cały Wrocław, jaki w ciągu tygodnia trzeba wykonać, jeśli chcemy doświadczyć choć części wydarzeń. Każdy dzień był zupełnie innym doświadczeniem z powodu różnorodnej scenerii, a efekt uzyskano nie dzięki sztabowi profesjonalnych scenarzystów, a w sposób dużo prostszy – codziennie zmieniając miejsce festiwalu. To rodziło czasami pewne organizacyjne kłopoty, bo trzeba było nieźle trzymać rękę na pulsie, żeby nie pomylić klubu, do którego powinno się danego dnia zmierzać. Mimo to, wierzcie mi, poznanie tych wszystkich miejsc jest tego warte! Moje ulubione to Galeria Sztuki Na  Miejscu, obok której z pewnością często przechodzicie, jeśli tylko kręcicie się co jakiś czas w okolicach Kameleona. Na uwagę zasługuje też  Czasoprzestrzeń i Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia. Obie przestrzenie są poindustrialne, choć na zupełnie inne sposoby. Czasoprzestrzeń to klub w budynku Zajezdni Dąbie. Ten stanowi najlepiej zachowany przykład architektury komunikacyjnej na terenie Wrocławia. Odbyły się tam koncerty najbliżej hip-hopu w całym line-upie, a ich undergroundowy klimat z budynkami surowymi, zimnymi, obdartymi z dekoracji komponował się zdecydowanie najspójniej.  Piekarnia zaś jest stosunkowo nową przestrzenią wśród wrocławskich sal koncertowych. W chyba największej przestrzeni tegorocznej edycji festiwalu, sali mogącej pomieścić aż 800 osób, odbył się spektakl Siksy pt. O czynach niszczących opowieść oraz pokaz filmu autorstwa tej samej artystki. To miejsce dedykowane bardziej teatrowi i sztukom performatywnym, które potęguje wrażenie doświadczenia sztuki wyższej nie tylko z powodu wysokiego sufitu. Tam też odbyła się relacja transmitowana na żywo prosto na fale Radia LUZ – jeśli ją ominęliście, nic straconego, bo została zarchiwizowana i umieszczona poniżej.  Jeśli chcecie posłuchać, co sądziłyśmy o koncertach i wydarzeniach towarzyszących od trochę bardziej muzycznej strony, będąc jeszcze w trakcie całego zamieszania, serdecznie zapraszamy do odsłuchu!

Zuzanna Pawlak

 

***

 

JAGODA

 

Najpierw bierzemy udział w zbiorowej symulacji. Kolektyw Kościół Nihilistów organizuje w Galerii Sztuka Na Miejscu wystawę, na której znanych nam członków polskiego rządu i instytucji religijnych widzimy jako rażąco kolorowe, hybrydowe stworzenia. Niby kojarzę to z internetowych memów, ale w fizycznej przestrzeni takie obrazy robią o wiele większe wrażenie. Zamiast rozdzielczości ekranu uderza mnie żywy kolor farb i odblask, a śmiała kreatywność Nihilistów budzi ironiczne i niepokojące myśli.

Ale pierwszy festiwalowy koncert przywraca autentyczność i powagę. Dronowa kompozycja Aleksandry Słyż jednym rozluźnia, a drugim wzmacnia napięcia w całym ciele. Ludzie stoją jak słupy, ale pewnie jest z nimi podobnie jak z Aleksandrą – na zewnątrz opanowanie i skupienie, a w środku pełno emocji.

Bartosz Zaskórski grający jako Mchy i Porosty w Galerii Sztuka Na Miejscu. Muzyka towarzyszyła wystawie Polska 2137 zorganizowanej przez grupę Kościół Nihilistów. (fot. Tobiasz Papuczys)

Po przerwie na scenę wchodzi Bartosz Zaskórski i gra klubowego seta ze świetnie wymierzonymi uderzeniami. Nawet w którymś momencie wydobywa z siebie potężny okrzyk, chociaż w załączonym poniżej wywiadzie mówił mi, że takie rzeczy nie tym razem. Ludzie już nie tylko stoją, ale i tańczą do energetycznych przesterów.

Idąc na niektóre wydarzenia Avant Art Festivalu kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Tak było na przykład z filmem Siksy opartym na ich płycie Stabat Mater Dolorosa, po którym miałam ochotę chociaż w jednej życiowej sytuacji tak bezczelnie wyrazić swój sprzeciw jak postaci tej opowieści.

W ciemno szłam też na występ Teoniki Rożynek, której glitchowe sample i wszystkie skradające się, przerażające dźwięki ugrzęzły w mojej głowie na długo. I ten alarm, który włączył się podczas koncertu, mając swój moment na scenie. Do intymnego występu Zaumne wkradł się natomiast deszcz, za którego chlupanie artysta później dziękował. Trochę szkoda, że togijski raper Yao Bobby i noisemaker Simon Grab zagrali przed Zaumne, bo dla tak energicznych, szalonych rytmów idealnie pasują ostatnie dzienne sloty. Ale organizatorzy festiwalu pamiętali o tym, rezerwując ostatni czwartkowy koncert w Starym Klasztorze dla trash-metalowego duetu Duma. Po nim czułam się oczyszczona i zmęczona równocześnie, więc czekałam już tylko na głęboki sen. I kolejne dwa dni festiwalu.

To był niespełna tydzień bardzo różnorodnych doświadczeń. Kilka tanecznych koncertów utrzymało festiwal w zdrowej równowadze, ale wiadomo po co większość z nas brała udział w Avant Arcie – żeby usłyszeć i zobaczyć coś, co pobudzi nas w nieoczywisty sposób. U mnie się sprawdziło.   

Jagoda Olczyk

 

***

 

ALEKSANDRA

 

Po pierwsze – było fantastycznie! Teraz czas na porcję pofestiwalowych wrażeń dla wytrwałych, bo o tegorocznej edycji Avant Artu nie zapomnę na długo. Zacznę od końca, bo to piątkowe wydarzenia rezonują we mnie najmocniej. I rezonują to właśnie to słowo, bo Czasoprzestrzeń, która stała się przestrzenią dla koncertów tego dnia, trząsła się w posadach. Muzyka niczym trąby jerychońskie zburzyła wszelkie mury, a my mogliśmy przekroczyć granice percepcji. Dźwięki, niemal namacalne, wibrowały pod stopami pewnie trzymającymi się desek parkietu. Mniej pewnie czuły się okienne szyby, które drżąc zdawały się poddawać sile brzmień nieoczywistych. 

Wieczór otworzył Ambro Fiszoski, a publika, powoli się rozkręcając, oddała się bujaniu. Gdy na scenę padł pojedynczy snop światła, a widownia utonęła w ciemności, rozpoczął się występ walijskiej artystki, Elvin Brandhi. Ta, niczym wróżka panowała nad demonami próbującymi uwolnić się z samplera – Sp404, na którym tworzyła.

Zamaskowani muzycy z grupy T’ien Lai w trakcie koncertu w Czasoprzestrzeni. (fot. Tobiasz Papuczys)

I zaczęły się tańce, zamaskowani muzycy T’ien Lai sprawili, że stopy uniosły się kilka centymetrów nad podłogą, by wprawić w ruch wcześniej przeszyte dreszczykiem ciała. Ale to nie koniec. Tego wieczoru nasze organizmy zostały wystawione na wiele prób, bo Prison Religion swoim występem siali spustoszenie. W głowach z pierwszym dźwiękiem ich występu pojawiła się pustka, i to było dobre. 

 

Aleksandra Zajdel