Radiohead

Radiohead

Jeden z najbardziej wpływowych zespołów lat. 90 z jednym z najbardziej emocjonalnych wokalistów. 8. maja, po niespełna tygodniowej, tajemniczej akcji promocyjnej, która właściwie stała się już tradycją światło dzienne ujrzał ich najnowszy album "A Moon Shaped Pool".

 

"On A Friday", bo tylko w piątki wszystkim pasowały próby. Tak z braku innych możliwości została nazwana pierwsza wersja Radiohead. I co ciekawe, mimo braku jakichkolwiek zobowiązań, nadzwyczajnych przetrwał krótkie, ale dość mocne obniżenie aktywności spowodowane rozpoczęciem studiów przez niektórych jego członków. Ciekawostką jest, że podczas tej ograniczonej działalności zespół wciąż od czasu do czasu koncertował, co więcej z towarzyszeniem dwóch saksofonistek, a na bis wykonywali "Pump It Up" Elvisa Costello – jednego z wzorów Thoma Yorke'a. Dowodzi to, że już od samego początku (jeszcze nie) Radiohead bardzo poważnie podchodzili do sprawy. W tym początkowym etapie najwięcej było w nich The Smiths, New Order czy The Waterboys. Grali koncerty dla znajomych, nagrali na kasety kilka rockowych, brudnych demówek. Jedną z ostatnich – „Manic Hedgehog” zaciekawiła się w 1991 roku EMI. I tak pod koniec roku zespół miał już kontrakt; zmienili też nazwę i usunęli coraz bardziej przeszkadzającą sekcję dętą. Od wtedy, na tych niepozornych chłopaków z dobrych domów mówiono „Radiohead”.

 

 

Debiut przyszedł dwa lata później. Tytuł albumu to niezupełnie przypadkowa sprawa. Ciężko było wymyślić coś dobrego. Z pomocą nieoczekiwanie przyszedł menadżer grupy Chris Hufford. Kupił on taśmę z nagraniami skeczy "Jerky Boys". W jednym z nich Jerky Boy dzwoni do jakiegoś mężczyzny i rozpoczyna rozmowę słowami "Pablo, honey…", po czym udając jego matkę, zaprasza go na Florydę. Ten właśnie fragment wmiksowany jest w jeden z utworów na płycie "How Do You". Okazało się, że z taką nazwą, jak powiedział Thom Yorke, będąć "maminsynkami" utożsamiali się członkowie Radiohead. Tytuł więc został zaakceptowany. Na „Pablo Honey” słyszymy utwory znane już z On A Friday i kilka nowych kompozycji. Słyszymy przede wszystkim brudnego rocka, ale i chwytliwe melodie z dużym naciskiem na pierwszy singiel „Creep”, które przyniosły popularność. Finalnie album sprawiał wrażenie niedopracowanego, zrobionego na szybko i przede wszystkim niezbyt spójnego. Na szczęście krytycy byli dla nich łaskawi. I choć stali się bardziej popularni poza granicami Wielkiej Brytanii to na pewno nie zaprzepaścili swojej szansy, Dostali tylko nauczkę i sporo z niej wynieśli tworząc kolejny album. 

 

 

W międzyczasie grupa nagrywała kilka utworów. W ogóle ich początki były niezwykle obfite w nieopublikowane później na płytach długogrających nagrania. Stąd bardzo dużo EP-ek, b-side-ów, itd. Kariera rozwijała się dynamicznie, niestety kosztem atmosfery w zespole. Czasem robiło się nieprzyjemnie i Panowie tracili zapał i energię. Rozwiązaniem było granie koncertów. Za każdym razem, kiedy sesja była nie udana menadżer wysyłał zespół w trasę. Działało to na muzyków Radiohead bardzo inspirująco. I tak po kilku takich "tarapiach" udało się nagrać “The Bends”. Album ujrzał światło dzienne w 1995 roku i od razu można powiedzieć, że zamykął stricte gitarowy etap brytyjczyków. Było to konsekwentne pójście drogą obraną na pierwszej płycie, jednak jednak już bardziej dojrzałe i dopracowane.

 

 

"Pablo Honey" i "The Bends", to właśnie te dwa albumy określa się jako pierwszy muzyczny okres w karierze Radiohead – niedookreślony stylistycznie, pełen poszukiwań i eksperymentów. Mimo to, chłopaki już wtedy mogli poznać smak komercyjnego sukcesu. Jak zazwyczaj, przyczyną rozgłosu nie było żadne z dwóch wydawnictw jako całość, a raczej pojedyncze utwory, na czele których wymienić trzeba pierwszy z opublikowanych przez zespół singli, “Creep”. To właśnie on zapewnił Brytyjczykom największy wówczas rozgłos, wprowadzając ich na listy przebojów. Przez kolejne lata piosenka pojawiała się na prawie wszystkich koncertach grupy, co mogło doprowadzić, i doprowadziło, do jej ogrania. Sam autor, Yorke, określił ją jako ‘tandetę’ i zaniechał wykonywania. Podobnie obszedł się z późniejszym “High And Dry”. Jeżeli wierzyć jego słowom, ten utwór miał umieścić na The Bends pod czyimś naciskiem, wbrew swojej woli.

 

Po młodzieńczych wybrykach, skocznych melodiach i niesłabnącej fali popularności na całym świecie przyszedł czas na kolejny album. 1. lipca 1997 roku ukazała się płyta „OK Computer” i niemalże z miejsca stała się jedną z najważniejszych alternatywnych płyt wszech czasów. Już na pierwszych dwóch albumach słychać było duży potencjał kompozycyjny Brytyjczyków, jednak to dopiero teraz ujawnił się on właściwie w całej okazałości. Radiohead stworzyli coś nietuzinkowego i bardzo nowatorskiego. Gitarowe brzmienie rodem z „The Bends” wciąż dominuje, jednak jest bardziej wycofane i eksperymentalne. Więcej tu wręcz psychodelicznych, czy nawet progresywnych wpływów. Rockowa natura Thoma Yorka ustępuje tu  niezwykłej wrażliwości. Jego falsety niejednokrotnie powodują ciarki na ciele, często wprowadzając lekki niepokój. A wyśpiewane na sam koniec płyty „Hey Man, slow down!” wydaje się być jej idealnym podsumowaniem.

 

 

Po sukcesie płyty OK Computer jej autorzy mieli trzy wyjścia. Powrócić do rockowych korzeni, nagrać sobowtóra poprzedniczki, bądź zabrać swoje eksperymenty jeszcze dalej. Członkowie Radiohead bez wahania wybrali trzecią ścieżkę. Po długiej i frustrującej trasie koncertowej udało się wygospodarować 18 miesięcy na pracę nad Kid A. Ten album-symbol swoją jakością pokazał, że trwające od początku kariery pasmo powodzeń nie przytłumiło rozwoju artystycznego ani niezależności Radiohead. Pierwsze spotkanie z Kid A może być niezapomnianym i intrygującym przeżyciem. Album zabiera słuchacza w tajemniczą i nierealną podróż do krainy chłodu. A wszystko to dzięki perfekcyjnym kompozycjom, w których na pierwszy plan wysunięto brzmienie elektroniczne. Agresywne, sprzężone gitary zastąpiono osławionymi Falami Martenota i pierwszymi ukłonami w stronę muzyki klasycznej. Pełne napięcia, gęste aranże dziś pozwalają twierdzić, iż swoim dziełem z roku 2000, Radiohead otworzyli zupełnie nowy wymiar w muzyce rockowej.

 

300x300Ważnym aspektem, który również wyjaśnia fenomen Radiohead, jest songwriting Brytyjczyków. Wszystkie utwory był podpisywane jako twory całej grupy, ale z wywiadów i z udostępnionych dokumentów przez pianistę Christophera O’Rileya przy okazji wydania albumu z coverami zespołu można było wywnioskować, że za piosenkopisarstwo odpowiedzialny był Thom Yorke, z ewentualną pomocą reszty grupy, z czego chyba największy wkład miał Johny Greenwood, który, jak wiemy, pobocznie zajmuje się muzyką poważną. To właśnie specyficzne przebiegi harmoniczne, a nie tylko ekspresja Thoma, wyłowywały tą paranoiczną, pełną niepokoju atmosferę. Lecz półtonowe zmiany akordów w “Tourist” czy podziały rytmiczne w “Pyramid Song” byłby tylko sztuką dla sztuki gdy nie to, że prawie każda melodia stworzona przez Brytyjczyków wwierca się głęboko w głowę. Choć zdarzały im się i plagiaty, robili to rozmachem. Przykładem “Exit Music (For a Film)”, w którym można doszukać się akordów z samego Preludium E-moll op. 24 nr 4 Fryderyka Chopina.

 

Nie minął jeszcze rok po Kid A, a Radiohead wydali kolejną wielką płytę – Amnesiac. Niesamowite, że takie utwory jak: monumentalnie piękne “Pyramid Song”, “Knives Out” z riffem gitary, który mógłby wyjść spod ręki samego Johny’ego Marra, czy polityczne zaangażowane “You And Whose Army” są po prostu odrzutami z sesji nagraniowej poprzedniego albumu. Wobec tego trudno się było dziwić krytykom, którzy uważali Amensiac za wydawnictwo nawet lepsze niż Kid A. Kontynuacja brzmieniowej strony krążka wydaje się być oczywista – Brytyjczycy nadal łączą IDM z rockiem alternatywnym. Trzeba jednak przyznać pierwszeństwo albumowi z 2000 roku w wyznaczaniu nowych ścieżek, ale przynajmniej możemy powiedzieć, że to jedna z lepszych płyt z odrzutami w historii muzyki rozrywkowej.

 

 

Wydane w 2003 roku "Hail To The Thief" było pokłosiem ponurych i wlekących się melodii znanych z "Kid A" czy "Amnesiaca". Wtedy to wizerunek i charakter Radiohead jako zespołu przeżywał okres stabilizacji, choć raczej tej z gatunku mniej ciekawych. Fani powoli zaczynali przyzwyczajać się do tego stanu rzeczy. Mogli pomyśleć, że nic innego już ich nie czeka. Wszystko zmieniła 4 – letnia przerwa, której pokłosiem było wydanie In Rainbows, materiału ożywczego zarówno dla grupy, jak i jej fanów. Złożył się na przede wszystkim czas, jaki artyści mogli przeznaczyć na własne projekty i wszelką inną działalność. Tak też zrobił sam frontman, którego solowy debiut, The Eraser ukazał się rok przed wspomnianym In Rainbows. Nowe utwory wniosły dużo życia do nieco zakurzonego już dorobku kwintetu, sprawiając nieco problemów wiernym fanom, a przy tym dając członkom grupy duże pole do popisu na przyszłość.

 

 

Tak jak w przypadku In Rainbows, tak i przy jego następcy, The King Of Limbs, potwierdziło się zbawienne działanie większych przerw na jakość pracy Radiohead. Czas przeznaczony na poszukiwania i poprawę wzajemnych stosunków zaowocował w roku 2011, kiedy to ukazał się krążek w pełni korzystający z twórczej przestrzeni, jaką dał materiał opublikowany 4 lata wcześniej. Chłopakom udało się pociągnąć nowatorskie rozwiązania przedstawione na In Rainbows, ale także wrócić miejscami do klimatów z lat 2000 – 2003, tym samym godząc elektroniczny, jasny minimalizm z cięższymi, ponurymi akcentami. Ten kolaż jednak zdominowała właśnie strona Yorke’a, który pchał brzmienie Radiohead w stronę ukochanego ascetyzmu i braku przesady. Finalnie album okazał się być poprawną próbą rozwoju, dobrze świadczącą o stanie grupy. A sigiel "Lotus Flower" odwrócił uwagę od nieustatnie zmienianej fryzury Toma, przyciągnął natomiast emocjonalnym tańcem z teledysku. 

 

 

Czym byłaby twórczość Radiohead bez wkładu niepozornego gitarzysty Jonnego Greenwooda. To ten sam facet, który na początku drogi zespołu regularnie nadwyrężał bark w trakcie występów, opanował do perfekcji manipulowanie sprzężeniem zwrotnym, następnie pisał komputerowe oprogramowanie muzyczne specjalnie na potrzeby Radiohead, by wreszcie oddać się muzyce poważnej i tworzyć filmowe soundtracki. Nadzwyczajne zdolności kompozytorskie Greenwood zawdzięcza między innymi Krzysztofowi Pendereckiemu, który inspirował go już w latach 90. Klasyczna strona Jonnego odcisnęła piętno na brzmieniu najnowszego krążka Radiohead. Smyczkowe arpeggia wraz z akustycznymi dźwiękami gitary wnoszą do albumu niespotykaną dotąd wrażliwość i czystość.

 

Gdy 1 maja wszystkie konta Radiohead w mediach społecznościowych zostały oczyszczone, cały świat muzyczny zadrżał. Wszyscy wiedzieli, że nadchodzi nowe wydawnictwo Brytyjczyków. Lecz prawdziwa burza się zaczęła kiedy świergot ptaka oznajmił pierwszy singiel z nowej płyty — “Burn The Witch”. Reakcje społeczności muzycznej były skrajne — począwszy od wychwalania pod niebiosa  do wyzywania od nudnych i wtórnych. Jednakże trzeba zauważyć, że taka atmosfera towarzyszyła każdemu nowemu krążkowi Radiohead. Abstrahując jednak od subiektywnych odczuć słuchaczy, takie płyty jak OK Computer czy Kid A, inspirując wielu, na zawsze zmieniły świat muzyki rozrywkowej. Czy bardziej akustyczne od poprzedników, znużone w inspiracjach krautrockiem, post-minimalizmem Philla Glassa i Stevego Reicha A Moon Shaped Pool uda się tego dokonać? Przyszłość pokaże. Na razie wszystko jest na właściwymi miejscu.

 

 

Materiał przygotowali: Szymon Baczyński, Krzysztof Ciach, Mikołaj Maciejewski, Michał Rypel