Nie rycz, mały, nie rycz – recenzja filmu Sztuka samoobrony w reż. Riley Stearns

Nie rycz, mały, nie rycz – recenzja filmu Sztuka samoobrony w reż. Riley Stearns
Riley Stearns długo kazał czekać na swój kolejny film. Szczęśliwie, cierpliwość została nagrodzona, bo oto 5 lat po pełnometrażowym debiucie “Faults”, reżyser powraca z nowym projektem. Sztuka samoobrony, to skrzyżowanie czarnej komedii z thrillerem, po brzegi wypełnionej zimną ironią, puszczaniem oka i biciem po twarzy.

 

Casey (Jesse Eisenberg) jest przeciętny do szpiku kości i nudny jak tabela z excela. Dni spędza w księgowości, a noce na kanapie, w towarzystwie wiernego jamnika, który mógłby ze swoim panem stanąć w szranki w konkursie na najlepszy wygląd zbitego psa. O poranku Casey wyśmiewany jest przez przypadkowych turystów i alfa-współpracowników. Po zachodzie słońca atakuje go gang motocyklistów. Seria niefortunnych zdarzeń sprawia, że chłopak zaszywa się na długie tygodnie w domu, aż w końcu decyduje się na kupno broni. Tymczasem w drodze ze sklepu jego uwagę przyciągają odgłosy z miejscowego dojo i wchodzi do środka. Tam poznaje Senseia (w tej roli świetny Alessandro Nivola), który zaprasza go na trening.

Niedługo potem karate staje się dla głównego bohatera obsesją. Na zajęciach pewny siebie, z dumą nosi przyznany mu żółty pas. Na co dzień jednak nadal jest tym samym, przestraszonym słabeuszem. Gdy zwierza się ze swoich rozterek Sensejowi, ten postanawia pokazać nowemu uczniowi, jak stać się prawdziwie męskim mężczyzną. “Wiesz co to metal? Od dzisiaj słuchasz metalu.” Zaprasza go również na nocne zajęcia. Tam szybko okazuje się, że nie wszystkich wita się z otwartymi ramionami. Starsi stażem są niebezpiecznie agresywni, a mistrz Casey’ego ma krew na rękach.

CZYTAJ DALEJ: Ruch bezwizowy, kino z wizją – relacja z 10. American Film Festival

 

Jesse Eisenberg ponownie jest Jesse Eisenbergiem. Nie wychodzi poza emploi społecznie niezręcznego nerda, w którym tkwi już od czasów przed thesocialnetworkowych. Mimo to, sprawdza się bardzo dobrze w towarzystwie pozostałych postaci, wzbudzającego niepokojący respekt Senseja, czy Anny (Imogen Poots), niedocenionej, lecz celnie wyprowadzającej każdy cios, by udowodnić swoją wartość w męskim otoczeniu.

 

Riley Stearns wykorzystuje moment, by przez zamknięte i zhierarchizowane środowisko adeptów sztuk walki, zwrócić uwagę na problemy osób, które w jakikolwiek sposób odstają od niepisanych, lecz ogólnie przyjętych kanonów piękna i siły,  wymagających od nich dostosowania się lub schodzenia z drogi tym „lepszym”. Jak się jednak szybko okazuje, w świecie niepisanych zasad, wszystkie chwyty są dozwolone. Na ulicy nie tylko biceps się liczy.

Być może Sztuka samoobrony nie jest szczególnie odkrywcza, za to jej deadpanowy humor i jawna kpina działają doskonale. Miłośnicy absurdu z filmów braci Coen, niepokoju Lanthimosa i dowcipu Hala Ashby’ego z pewnością docenią zręczność, z jaką Riley Stearns miesza je ze sobą, tworząc celną satyrę na teoretyczny kryzys męskości. Po tym seansie, dwa razy zastanowisz się, zanim powiesz, że Fight Club to twój ulubiony film.

Hanna Drzazga