Moses Sumney

Moses Sumney

Hipnotyzujący autor tekstów, gitarzysta i producent ze szklistym falsetem. Swoją wizję pokazuje w miłości do soulu, folku i elektroniki. Choć to nie gatunkami powinno określać się wizjonera, a niesamowitym talentem do wyrażania emocji. W ostatni piątek podzielił się ze światem drugim albumem grae, w którym złożoność świata przedstawia w barwach szarości. Moses Sumney – Artystą Tygodnia w Radiu Luz.

„Mam tożsamość patchworkową” – powiedział w wywiadzie dla NME z okazji wydania nowego krążka. Ta układanka charakterologiczna, pełna sprzeczności i wyrazistości, składa się na nietuzinkowość Mosesa Sumneya. A ona zasługuje na szczególne wyróżnienie, szczególnie że tak wyraźnie odczuwamy ją w eklektycznej muzyce artysty.

Muzyk z Kaliforni magnetyzuje swoimi brzmieniami od 2014 roku, kiedy wydał pierwszą EPkę, Mid-City Island. Pierwszy materiał Mosesa był bardzo surowy, daleki od produkcyjnej perfekcji, ale od samego początku niesamowicie magnetyczny. Trudno było włożyć artystę w konkretny gatunek – było w jego muzyce coś niepasującego, oderwanego od dotychczas przyjętych standardów muzyki soul, folk, czy popowych eksperymentów. Oczarował jednak jego gładki głos, z którego potrafiły wydobywać się rozdzierające chropowatości. Choć wtedy nie pokazywał nawet pełni swoich umiejętności wokalnych, porównywano go do takich person jak Nina Simone, czy Ella Fitzgerald. Można było wyczuć pierwiastek dziwności w jego sztuce i sposobie budowania kompozycji, gdzie mowa, śpiew i nucenie stawały się kolejnym instrumentem. Sumney wyrażał się całą duszą i zapragnął podzielić się z nami intensywnymi emocjami.

Mało jest artystów, którzy wzruszają mnie bardziej niż Sumney. Nie z powodu ckliwej historii, czy nawet pięknych dźwięków. Jest to po prostu totalny marzyciel, stuprocentowo skupiony na swojej sztuce, za którą skoczyłby w ogień. Gdy na początku dekady nagrał samodzielnie pierwszy materiał, nie miał przy sobie grosza. Po tak hipnotyzującej Mid-City Island odezwały się do niego dziesiątki wytwórni. Pomimo świadomości, że odrzuci każdą propozycję, na spotkania godził się z prostego powodu – poszukiwacze talentów stawiali mu obiad, na który nie było go wtedy stać. Nie akceptował myśli, że mógłby podpisać kontakt z wielką wytwórnią, która w jakikolwiek sposób ograniczy jego twórcze ego. Na idealną okazję czekał kilka lat, do momentu aż znalazła go eksperymentalna wytwórnia Jagjaguwar. Dopiero tam mógł realizować się bez wprowadzania zmian w swój kompletny wizerunek.

 

A jaki był wtedy obraz Mosesa Sumneya? Myślę, że mocnego wrażliwca, reprezentującego emocje związane z szukaniem własnej tożsamości. Choć artysta urodził się w Los Angeles, jego rodzina była związana z Ghaną, do której w nastoletnim życiu muzyk zmuszony był wyjechać. Powinien uważać się za Ghańczyka, czy Amerykanina? Zadawał sobie to pytanie wiele razy, podczas pobytu w rodzinnym państwie, gdzie czuł się bardzo obco. Jego wnętrze i samo ukształtowanie kuturowe stało się mozaiką różności. Na pewno miało to wpływ nie tylko na wielohoryzontowe spojrzenie na świat Mosesa, ale i zerwanie z szufladkowaniem własnej muzyki.

Gdy artysta był w Ghanie, nie znał jeszcze obsługi żadnego instrumentu, a swój wokal ćwiczył bardzo intuicyjnie. To wtedy tworzył a capella, realizując swoje pomysły muzyczne w głowie, gdzie praktykował melodie duszy. Zaczął pisać swoje pierwsze piosenki gdy miał 12 lat, w autobusie i pod szkolnymi ławkami. Gry na gitarze nauczył się sam. Śpiewnik krył pod poduszką, bo rodzice nie chcieli słuchać o planach Mosesa, by zostać piosenkarzem. Publicznie zaczął śpiewać dopiero po powrocie do Kaliforni, gdzie dołączył do szkolnego chóru. Możemy sobie tylko wyobrazić jak przez te wiele lat skrywanej miłości do muzyki budowała się w nim ekstremalna pewność siebie i wyklarowany obraz muzyki, którą chciał tworzyć. W Ameryce rozpoczął realizowanie swoich marzeń.

Poza swoim czarującym falsetem i umiejętnością budowania kompozycji, łatwo dostrzec piękne sposoby wyrażania Sumneya w słowie. Ćwiczył poezję na studiach, gdzie uczył się twórczego pisania. To ten wielowymiarowy talent skupił na sobie uwagę rynku muzycznego. Dziennikarze obsypywali go świetnymi recenzjami, łowcy talentów się o niego zabijali. Moses supportował już od samego początku takich artystów jak Solange, czy Sufjan Stevens, którzy również maksymalnie uwierzyli w jego potencjał artystyczny. Pomimo świetnego startu, muzyk dalej cierpliwie czekał na dobrą okazję do pełnego debiutu.

W międzyczasie wydał kolejny mini-album Lamentations. A w tytułowych lamentacjach zawarł ogrom cierpienia, jakie przychodziło mu z całym czekaniem na sukces i odbicie się od materialnego dna. Od utworów biła już wtedy dzika samotność, próba zaakceptowania siebie w pełni i poszukiwania odpowiedzi na głębokie pytania o świecie. I chociaż tematy filozoficzne były poruszane w sztuce nie raz, sposób wyrazu Mosesa Sumneya emanuje osłupiającą szczerością nie do podrobienia. Na epce znalazły się akustyczne, lekkie utwory jak Proud to Be, ale i elektroniczne Worth it. To jednak Lonely World podbił serca słuchaczy. A to nawet nie tylko dzięki konkretnej linii basowej Thundercata, ale malowniczym, mojżeszowym głosie, który był gotowy na wielki start z większym materiałem.

 

Gdy Sumney w 2017 roku wreszcie nawiązał współpracę z wytwórnią, zbierane przez lata single i pomysły na siebie mogł zrealizować w debiutanckim albumie. Tak poznaliśmy LP Aromantisicm – zachwycający album koncepcyjny, skupiony wokół miłości. Brzmi jak banał, a jednak sprawa zmienia się przy założeniu, że Moses śpiewa o ucieczce od konieczności zakochania. Co to znaczy nigdy nie doświadczać romantycznej miłości w świecie, który jest tak na tym skoncentrowany? Pierwszy krążek odpowiada na te pytania, opierając się na życiowych doświadczeniach twórcy. Aromantyzm nie tyczy się jedynie znajdowania par, ale także problematyki akceptowania wszystkich orientacji, czy ras – aspektami, z którymi Moses ścierał się na codzień.

Łatwo zakochać się (o, ironio) w albumie, który taką tematykę opiera na różnorodnym brzmieniu. Mamy tam duszną produkcję, przełamaną wysokimi tonami Mosesa, ale i małe elementy składające się na perfekcję brzmieniową debiutu. Delikatne, romantyczne brzmienia harfy, harmonijki, fletu, ambientalne dźwięki przestrzeni, zmysłowe nucenie. Do tego wszystkiego kompozycje, których nie zdefiniujemy żadnym konkretnym gatunkiem. A to na pewno bardzo cieszy Sumneya, który zawsze chciał iść swoimi ścieżkami.

 

Debiutancki krążek poraził odbiorców stuprocentową szczerością i dokładnością przekazu. Gdy wracam do takich utworów jak Plastic, Quarrel, czy Doomed, nie mogę nadziwić się jak dojrzale Moses rozpoczął swoją karierę. W każdym utworze słychać, ile potencjału artysta nie wydobył jeszcze na wierzch. Partie wokalne są tam ciężkie, narastające, bardzo prywatne. Tylko w małych fragmentach Moses Sumney daje ponieść się maksymalnie swoim emocjom. I to ta stara, cierpiąca dusza sprawiła, że od samego początku z łatwością przychodziło mi mówienie o nim jako wielkim artyście i wizjonerze.

Choć to tylko trzy lata, na kolejny album Sumneya czekało się z wielkim napięciem. Podzielony na dwie części album grae, usłyszeliśmy w pełni 15 maja. Dwadzieścia utworów jest dokładnie tym, czego oczekuje się od artysty przy drugim albumie – wskoczenia na wyższy bieg. A Moses serwuje nam przejażdżkę bez trzymanki.

 

Życie to szarości – z takiego wychodzenia wychodzi Sumney przy LP grae. Bez podziału na binarności, które nie są tylko metaforą dobra i zła. Muzyk ucieka od kategoryzowania sztuki, ale przede wszystkim społeczeństwa, tak skupionego na definiowaniu swojej płci, rasy, tożsamości kulturowej, orientacji oraz dopasowania gustem do mainstreamu. Najnowszy krążek łamie wszystkie standardy, zachęcając do odrzucenia sztampowych schematów.

Zrobił znaczną część albumu we współpracy z producentami z Londynu, Nowego Jorku, LA i nie tylko, pracując z nimi nad akordami i muzyką, zanim sam doszlifował wszystkie piosenki. Za finalny produkt odpowiada jednak sam Moses. Artysta stworzył kompozycje narracyjne, opowiadając nam dziką historię, pełną mroku i jeszcze większej surowości niż na pierwszym albumie. Grae to katharsis, którego muzyk potrzebował. Wyraża je historiami na temat życia i obserwacji z gatunkowym kolażem muzycznym. Mamy więc warstwy złamanych bitów, nawiązania do wielkiego soulu, a także amerykańskiej klasyki country, folku i lekkiego popu. Longplay do tego wszystkiego ozdobiony jest fragmentami budującym historię krążka i częścią wizualną, z której słynie muzyk. Powierzchownie widzimy potężnego, czarnoskórego, umięśnionego mężczyznę, ale to tylko część kreacji. On nie boi się obsypać brokatem, zanurzyć w ekscentrycznej modzie i pokazać emocjonalnej nagości w artystycznych klipach. A te oczarowują podobnie jak różnorodne brzmienia Mosesa.

Grae jest porywczy, gigantyczny, pełny. Odbiega od budowanej przez lata intymności Sumneya. Wywala na zewnątrz wszystkie bebechy i stroi je w piękne eksponaty. Dalej żywe i zmieniające się z każdym odsłuchem. Wirujące w naszej głowie, gdy odpowiednio się na nie przygotujemy. Bo nie zapominajmy, że sztuka Mosesa to podróż pełna ciężkich wrażeń. Gdy jednak pozwolimy opleść się mackom wizjonera, każdy fragment przeżywamy intensywnie razem z nim. Z poczuciem, że możemy być kimkolwiek chcemy.

Ania Lalka