Lizzo ft. Missy Elliott – Tempo

W tym tygodniu nie tylko Marie Davidson będzie u nas opowiadać o ruszaniu czterech liter. Obok niej artystka o wiele bardziej thicc, czołowa (zaraz po Oprah) przedstawicielka afroamerykańskiego ciałopozytywizmu, rzucająca wyzwanie wszystkim skinny hoes (sorki, Marie) i zarazem właścicielka być może najbardziej nieposkromionego głosu we współczesnym r’n’b: Melissa „Lizzo” Jefferson. Jej trzeci w dorobku album, wychodzący już w przyszłym tygodniu Cuz I Love You, do tej pory promowany był singlami, które czerpały z przeszłości wspomnianego gatunku hojnie, niczym fryzjer Lionela Richie z garnca z żelem.

Jak nie wierzycie, to polecam sprawdzić kawałek tytułowy, jednak w przypadku Tempo Lizzo, wespół z inną Melissą (Elliott, która ogranicza się tu rymowania „prrr” z „brrr” – śmieszne), pokazuje się od strony tym razem nieco brytyjskiej. Kolejny „lizzobanger” śmiga bowiem na brawurowo wyprodukowanym, chłodno-mrocznym bicie (w tej roli Oak Prince, znany ze współpracy m.in. z Usherem i Kehlani), który jednak chętniej usłyszałbym w tle głosu Ms. Banks lub innej wyspiarskiej gangsta-divy. Nie chcę być złym prorokiem, ale oby tylko Lizzo nie przejechała się na tej wszechstronności, bo tzw. warunki ma doprawdy pierwszorzędne.