Kevin Morby

Kevin Morby

Amerykański songwriter nie bez powodu porównywany do Boba Dylana. Przez długi czas udowadniał, że folk i punk to wcale nie całkowicie odległe gatunki. 15. kwietnia powrócił z albumem "Singing' Saw", w którym na nowo, odważnie definuje folk.

 

Właściwie można powiedzieć, że już samo miejsce narodzin Kevina zabarwiło jego życiową drogę muzyką, otóż Morby urodził się w Lubbock, w Teksasie, w tej samej miejscowości, w której przyszedł na świat Buddy Holly. Był to rok 1988.

 

morbykevin_large

 

Zaczęło się tak, jak wiele dróg pasjonatów gitarowego grania się zaczyna. Gitara w rękach już w wieku 10 lat, niewiele później pierwsze zespoły Creepy Aliens czy Little Indian Boy. Niewątpliwie punkowa scena w Kansas wywarła na Kevinie dużu wpływ. Dodatkowo z domu wyniósł inspiracje Dylanem, którego płyt mniał mnóstwo na pókach i zamiłowanie do muzyki folkowej. Po ukończeniu szkoły, do której nie przywiązywał nigdy nadzwyczajnej wagi nie czekał zbyt długo, wyjechał do Brooklynu gdzie rozpoczął trochę rockandroloowe życie. Imprezował, chodził na koncerty, a zarabiał jako dostawca w kawiarniach. W jednej z nich spotkał ludzi, z którymi później współtworzył swój pierwszy poważny zespół –  Woods.

 

 

Trzeba przyznać, że jak na pierwszy oficjalny i podparty pełnoprawnym albumem twór Panowie brzmieniowo zaskoczyli. To, co stworzyli można śmiało nazwać garażowym folkiem, wynikającym mniej lub bardziej z inspiracji melodyjnością Boba Dylana, nieprzewidywalnością Neutral Milk Hotel, czy eksperymentami spod znaku The Microphones. Przez kilka dobrych lat Woods rozwijali się kreując sobie bardzo ciekawą markę, przy tym ciągle szukając nowych brzmień. Patrząc na inspiracje Kevina Morby'ego trudno się dziwić, że taki właśnie zespół, łączący delikatny folk z wręcz noise'ową psychodelą bardzo mu pasował.

 

 

Woods osiągali coraz to większe sukcesy, a Morby nie odstępował na krok od swojej punkowej natury. Na którejś z imprez spotkał Cessie Ramone gitarzystkę grupy Vivian Girls, z którą panowie czasami grali koncerty. Ta zaproponowała mu, żeby wyszli na "road sodas". Chodziło o piwo, a Morby'emu na tyle spodobała się ta nazwa, że bez zastanowienia postanowił tak nazwać swój nowy zespół i zaprosił do niego Ramone. Oboje zaczęli tworzyć, dobrali sobie perkusistę i basistę, nieco zmodyfikowali wspólnie nazwę i tak w bardzo krótkim czasie, zapoczątkowana właściwie żartem, rozpoczęła się krótka historia grupy The Babies.

 

 

Punkowa natura Morby'ego, zestawienie nie do końca idealnych, ale dobrze współgrających wokali, niesamowita energia i ewidentnie słyszalna radość z grania pozwoliły na uzyskanie efektu, przypominającego momentami dokonania The Smiths i brytyjskich zespołów punk-rockowych lat 70. podszytego jednak w pewnym stopniu tradycjami amerykańskiego folk rocka. Przygoda The Babies jednak zakończyła się na dwóch szybkich albumach wydanych rok po roku. Dodaje to jednak tylko zalet projektowi, który był dziełem impulsu i chwili, a rozwlekanie go w czasie i ciągnięcie na siłę nie miało większego sensu. I choć zespół oficjalnie wciąż istnieje to na razie brak wieści o jakimkolwike nowym materiale.

 

Rok po wydaniu drugiej płyty z The Babies, a także czwartej nagranej z Woods Morby zdecydował się na opuszczenie zespołowych szeregów i zaczął tworzyć na własną rękę. W pełni oddał się projektowi solowemu, który miał gdzieś w głowie prawdopodobnie od początku kariery. Nie trzeba było długo czekać na efekty tej "rozłąki". Już kilka miesięcy później ukazał się debiutancki, solowy album Kevina – "Harlem River". Można powiedzieć powrót do korzeni, ucieczka od nieustających eksperymentów Woods i dynamiczności The Babies. Prosty, może nieco zmiękczony, klimatyczny folk, bez udziwnień, kombinacji. Gitara akustyczna, klawisze harmonijka… Te wszystkie elementy przenoszą nas na werandę w domku na kompletnym odludziu, gdzie siedząc w bujanym fotelu podziwiamy zachód słońca

 

 

Niespełna rok po „Harlem River” ukazał się drugi krążek artysty. „Still Life” to już bardziej rockowe melodie, choć w większości oparte na podstawowych akordach, pojawia się też więcej perkusji, instrumenty dęte i więcej eksperymentów. Rzewne ballady dominują, jednak kilka dynamiczniejszych utworów znakomicie dopełnia i wyważa cały album. Nic więc dziwnego, że zebrał on na świecie bardzo dobre recenzje i sprawił, że Morby ze swoim nieco z manieryzowanym wokalem stał się coraz bardziej rozpoznawalny tym razem już jako solowy artysta.

 

 

„Singing Saw” to trzeci solowy album Morby’ego, który światło dzienne ujrzał dokładnie w połowie kwietnia tego roku. Ciężko było się po nim spodziewać czegokolwiek, tym bardziej, że Kevin jednak z każdym krążkiem zaskakiwał czymś nowym. Nie inaczej było tym razem. Single promujące zwiastowały wydawnictwo szybsze i bardziej rockowe, jednak okazały się… jednymi takimi utworami na płycie, a całość ukształtowała się zupełnie inaczej. Album „Singing Saw” to dla Morby’ego kolejny krok w przód. Mocnym punktem niezmiennie są teksty, ale na uwagę przede wszystkim zasługuje znakomita warstwa muzyczna. Bardzo dobry efekt dało wprowadzenie do warsztatu instrumentalnego pianina, na którym w niektórych utworach gra sam Morby. Płyta zyskała przez to na swojej rytmice i dodało jej to niespotykanego dotąd klimatu. Do wyjątkowego charakteru przyczyniają się też instrumenty smyczkowe i chórki, które zaskakująco dobrze współgrają z wokalem Morby’ego. Płyta tym samymy sprawia wrażenie najbardziej przemyślanej i dopracowanej ze wszystkiego, co do tej pory zrobił Kevin.

 

Kevin Morby to artysta skrzętnie mieszający różne gatunki muzyczne, wytyczający własną, często zaskakującą drogę. Trudno wyzbyć się porównań do Boba Dylana. I nie chodzi tylko o zbieżność drugiego imienia tego pierwszego i właściwego tego drugiego, czy o podobne, często identyczne tytuły utworów, nie chodzi nawet o niemal taki sam styl grania na harmonijce. Wokal Morby'ego jest obarczony (czy też może obdarzony?) bardzo charakterystyczną dla Dylana właśnie niechlujną wręcz wokalną manierą strudzonego, a właściwie znudzonego barda. Chyba to najbardziej ich do siebie zbliża. W pewnym momencie swojej kariery Kevin nagrał nawet cover "Tonight I'll Be Staying Here With You" w mocno akustycznej i surowej wersji. Jednak to utwór "Moonshiner" wydaje się być poniekąd hołdem dla idola, który od wczesnych lat chłopięcych miał całkiem sporo miejsca na kolekcji płyt w domu Morby'ego.