CocoRosie

CocoRosie

Baśniowa idylla, w której zawsze kryje się trochę gotyckiego mroku. Kompromis między przyjemnością a dyskomfortem. Tegoroczny album siostrzanego duetu CocoRosie to dowód na to, że ich muzyczna koncepcja ani trochę nie zdążyła się zużyć podczas piętnastu lat działalności artystek.

 

Cocorosie brzmi jak nazwa cukierka. W środku słodkiego, kokosowo-różanego, ale na zewnątrz z kwaśną, strzelającą w buzi posypką. Osładza podniebienie i wykręca twarz równocześnie.

 

W dzieciństwie na Biankę mama wołała Coco, Sierrę nazywała Rosie. Siostry swoje wczesne lata spędziły na nieustannych przeprowadzkach. Hawaje, Arizona, Nowy Meksyk. Ich rodzice się rozwiedli i, już oddzielnie, w dość nietypowy sposób wychowywali swoje dzieci. Matka, artystka i uzdrowicielka syryjskiego pochodzenia, twierdziła, że córki jak najszybciej powinny się przekonać czym jest ,,prawdziwe życie’’, dlatego też żadna z dziewczyn nie skończyła liceum. Ojciec pracował na farmie, nauczał w szkole oraz interesował się spirytualizmem. W wakacje często zabierał dzieci na rytualne, szamańskie spotkania, podczas których na różne sposoby poszerzano stan świadomości.

Historia, mogłoby się wydawać, zupełnie zmyślona, brzmi jak treść wielu utworów CocoRosie. Ta jest jednak prawdziwa i takich autobiograficznych wątków jest mnóstwo w ich muzyce. Dlatego nie sposób pominąć okresu dzieciństwa Sierry i Bianki podczas mówienia o ich twórczości.

Zanim powstało CocoRosie, drogi sióstr rozchodzą się na prawie dziesięć lat. Sierra zamieszkuje we Francji, próbując kariery śpiewaczki operowej, Bianca studiuje lingwistykę i sztuki wizualne w Nowym Yorku. W 2003 roku Bianca niespodziewanie odwiedza siostrę. Wtedy zapada decyzja o założeniu wspólnego zespołu. Pierwsze muzyczne eksperymenty nagrywają w mieszkaniu Sierry w dzielnicy Montmartre. Studiem nagraniowym została najbardziej akustyczna… łazienka. Po długich godzinach spędzonych w wannie, w ciągu jednego roku powstaje pierwsze wydanie CocoRosieLa Maison de Mon Reve.

Nazwa albumu oznacza dom marzeń, czyli miejsce w które artystki często będą nas zabierać podczas swojej kariery. Przewodnimi instrumentami stają się dziecięce zabawki i różne przedmioty codziennego użytku, brzęczące w tle pianina czy hip-hopowego bitu. Kontrastowe są też wokale sióstr. Chóralne, wzniosłe tony to specjalność Sierry, Bianca czaruje rapowanymi frazami, które przypominają przyśpiewki kilkulatki. To wszystko w dużej mierze wyprodukowane w estetyce lo-fi, dzięki której utwory brzmią, jak gdyby były odtwarzane na starym magnetofonie lub, cofając się jeszcze bardziej, na staromodnym patefonie.

Celowa niska jakość nagrań to zabieg coraz częściej wykorzystywany dziś w muzyce elektronicznej, jednak nie zawsze jest to robione w przemyślany, kreatywny sposób. W przypadku wspomnieniowości i surrealistycznego klimatu muzyki duetu, lo-fi’owa mglistość to akurat doskonały wybór.

Analogowe brzmienie, szczególnie swoich trzech pierwszych albumów, CocoRosie zawdzięczają nie tylko plastikowym zabawkom czy obróbce dźwiękowej, ale też przestrzeniom, w których decydują się nagrywać. Jak już wiadomo, debiutancka płyta powstała w łazience Sierry. Prowizorycznym studiem trzeciego albumu, The Adventures of Ghosthorse and Stillborn, była natomiast stodoła w południowej Francji. Same dziwaczne pomysły. Ale trzeba przyznać, że wybieranie nietypowych miejsc do nagrywania muzyki przez siostry, nie jest pustą ekstrawagancją. Na albumie słychać jak drewniane ściany stodoły odbijają dźwięki akustycznych instrumentów, tworząc tym samym echa i pogłosy. Szmery otoczenia są tłem wyśpiewywanych historii.

Pewnych brzmień nie da się uzyskać w studiu nagraniowym. A i o swobodę twórczą niełatwo w każdej wytwórni. Dlatego w przypadku kilku pierwszych płyt, CocoRosie stawiają na Touch and Go – jeden z najważniejszych amerykańskich labelów. W nim artystki zachowują niezależność i jeszcze bardziej poszerzają granice swojej kreatywności.

W kolejnych albumach, siostry Casady sięgają po więcej elektronicznych efektów niż w poprzednich latach. Psychodeliczną atmosferę tworzą klawisze syntezatorów i mocniej zaakcentowany automat perkusyjny. Pojawia się też więcej utworów o ciemniejszych tonach. W tegorocznym, marcowym albumie, mocniej świeci to jaśniejsze światło. Put the Shine On.
Ukochane przez artystki dźwięki rozklekotanych zabawek, przypominają słuchaczom z kim mają do czynienia.

W 2020 roku, słuchając muzyki sióstr Casady wciąż jesteśmy w świecie dziecięcych marzeń i niepokojów. CocoRosie to mógłby być ten kokosowo-różany, słodko-kwaśny cukierek. Jednak po przesłuchaniu ich dyskografii w całości, przychodzi na myśl inne porównanie. CocoRosie to odpowiednik proustowskiej magdalenki, ciastka, które potrafi ożywiać wspomnienia z przeszłości.

Jagoda Olczyk