Artysta Tygodnia: David Bowie

Artysta Tygodnia: David Bowie

 

Nieco ponad czterdzieści lat temu ukazała się płyta, która na zawsze zmieniła zarówno oblicze muzyki, jak i popkultury. David Bowie to bowiem nie tylko wokalista i artysta, lecz także ktoś, kto w latach 70 razem m.in. z Jamesem Watersem niesamowicie przesunął granice tabu. Oczywiście można się spierać i mówić, że już wcześniej byli inni. Owszem, gdzieś tam istnieli. Jednak moim zdaniem nie przebili się tak mocno do świadomości ludzkiej jak adrogyniczny Bowie i jego „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” oraz amerykański reżyser współpracujący z transseksualną Divine. W piątek obchodzimy także czterdziestą trzecią rocznicę lądowania Apollo 11 na Księżycu. Co miał z tym wspólnego brytyjski wokalista? Okazuje się, że całkiem sporo. Jednak zacznijmy od początku…

W 1969 roku ukazał się rewelacyjny i bardzo ciepło przyjęty przez krytykę, pierwszy hit Davida Bowie. Mowa oczywiście o „Space Oddity”, singlu pochodzącym z jego drugiego albumu studyjnego pod tą samą nazwą. Tytuł nie jest oczywiście przypadkowy, ponieważ nawiązuje do kultowego filmu Stanleya Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna” (ang. „ 2001: A Space Odyssey”), który wszedł do kin rok wcześniej. Główny bohater utworu to tajemniczy major Tom odbywający kosmiczną podróż, który ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. 11 lat później, w „Ashes to Ashes” dowiadujemy się, ze astronauta jednak żyje i to całkiem nieźle („…jestem szczęśliwy, mam nadzieję, że wy też jesteście szczęśliwi”). Wiele osób próbowało utożsamiać tę opowieść z prywatnym życiem muzyka. Chodzi o jego uzależnienie od kokainy, które rozpoczęło się mniej więcej w czasie nagrywania albumu i zakończyło tuż przed wydaniem płyty „Scary Monsters (and Super Creeps)”. Co prawda to tylko jedna z wielu hipotez, niemniej jednak bardzo przekonująca.  W każdym razie, „Space Oddity” zdobyło tak niesłychaną popularność, że BBC postanowiło wykorzystać ją jako „ścieżkę dźwiękową” towarzyszącą lądowaniu Apollo 11 na Księżycu. I czy się to komuś podoba, czy nie, angielska stacja zrobiła Davidowi lepszą promocję, niż TVN Magdzie Gessler.

Tak oto rozpoczęła się kariera człowieka, który miał zmienić zaściankowe myślenie ludzi. Do roboty zabrał się artysta bardzo szybko, bo już rok później wydając trzeci LP „The Man Who Sold the World”. Nie chodzi tu nawet tyle o utwory, jakie znalazły się na albumie, lecz o jego okładkę. Widnieje na niej Bowie ubrany w sukienkę. Co prawda męską, zaprojektowaną przez samego Michaela Fischa, lecz nadal SUKIENKĘ. Jest to zapowiedź tego, kogo poznamy na kolejnej płycie muzyka, a mianowicie Ziggy’ego Stardusta – androgynicznego, czerwonowłosego przybysza z innej planety. „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” to pierwszy w pełni koncepcyjny album brytyjczyka. Poznajemy na nim aseksualnego, chudego, przestylizowanego jak na nasze (czyt. ziemskie) standardy kosmitę, który przyleciał do nas, by zrobić karierę muzyczną. Oczywiście mu się udaje i staje się gwiazdą rocka. Problem pojawił się jednak w momencie, w którym David Bowie utożsamił się z postacią do tego stopnia, że podczas koncertów grał wyłącznie jako Ziggy. Tak samo działo się podczas wywiadów, konferencji prasowych i innych wystąpień publicznych. Zdarzało się oczywiście również, że prywatnie chodził wystylizowany na swoje pozaziemskie alter ego. Album będący rozważaniami artysty na temat procesu tworzenia, kariery i życia muzyka stał się także swego rodzaju manifestem. Odwaga Brytyjczyka przysporzyła mu tak wielu krytyków, jak i fanów. Ludzie podziwiali go nie tylko za utwory, które tworzył lecz także to, co chciał im przekazać.

Przez lata twórczości, David Bowie niesłychanie „ewoluował” i to głównie za to cenili go krytycy – potrafił dać ludziom to, czego chcieli, ale zawsze w dobrym stylu. O ile lata 70 w twórczości muzyka to głównie glam, camp i wszystko, co androgyniczne i przerysowane (właśnie wtedy był związany ze swoją pierwszą żoną Angie, wraz z którą deklarowali się jako „praktykujący” biseksualiści), to w kolejnej dekadzie artysta zaczął komponować z takimi osobistościami, jak na przykład Robert Fripp z King Crimson). Najlepszym przykładem na muzyczne zmiany wokalisty jest płyta „Let’s Dance”, z której pochodzi niekwestionowany hit pod tym samym tytułem. W ostatnim dziesięcioleciu XX wieku brytyjski muzyk skłonił się w stronę elektroniczno-taneczną, pozostawiając swą psychodeliczną przeszłość daleko w tyle. Największy wpływ, przynajmniej moim zdaniem, miało na to jego drugie, tytm razem szczęśliwe i spokojne małżeństwo z modelką Iman Mohamed Abdulmajid. XXI wiek rozpoczął trasą koncertową, która skończył się dla niego nieszczęśliwym wypadkiem – w 2001 roku, podczas koncertu w Schessel w Niemczech doznał zawału serca. Po tym wydarzeniu artysta decyduje się tylko na pojedyncze występy.

Oczywiście David Bowie to artysta wszechstronny. Zagrał także w wielu filmach, wśród których znalazły się takie, jak „Człowiek, który spadł na ziemię”, „Labirynt”, czy „Prestiż”. Kilkakrotnie pojawił się gościnnie w serialach – jedną z jego niezapomnianych ról był występ w brytyjskim „Extras”. David znany jest również ze wspierania organizacji walczących o prawa mniejszości seksualnych. I niezależnie od tego co mawiają ludzie, nie utożsamia on obciachu ani tym bardziej kiczu, lecz inteligencję i wysublimowanie.